A jednak potrzebne

Wszystko odbyło się w zgodzie z obowiązującym podówczas rozporządzeniem Rady Ministrów. Uznajmy, że pierwsze zdanie tego tekstu będzie zarazem ostatnim traktującym o mikrobiologii.

Miało to miejsce 27 lutego. Tego roku. Tak – tego, tak szalonego roku. Wtedy właśnie do Starego Klasztoru, jednego z jaśniejszych punktów na koncertowej mapie Wrocławia, przyjechała Dikanda. Jest to zespół długo działający na polskiej scenie folkowej (już przeszło 20 lat), grający niesamowite połączenie wielu muzycznych tradycji. Czy da się go zaszufladkować? Nie sądzę, można co najwyżej skorzystać ze zwrotu użytego jako tytuł pierwszej płyty – że grają Muzykę czterech stron wschodu. Na wschodzie bowiem (i południu) leży duża część ich inspiracji – czy to nad Bugiem, Dnieprem i Wołgą, czy nad Dunajem, czy też nad Eufratem. Nie zamykają się jednak na kolejne muzyczne połączenia.

Połączenia, ponieważ to właśnie robią wyśmienicie – łączą w swoim stylu wielość światów muzyki etnicznej. Nie są jedynie wykonawcami, oryginalnie interpretują rytmy i melodie, świadomie trzymając się raz bardziej tradycyjnych narzędzi, a czasem sięgając po klawisze czy gitarę elektryczną. Gdy do dojrzałości w kompozycjach doda się jeszcze wirtuozerię każdego członka zespołu oraz oprawę wizualną, otrzymamy gotowy przepis na dylatację czasu – półtorej godziny koncertu jawi się jak magiczny kwadrans, po którym chce się jedynie wołać o bis.

Można się było o tym przekonać w Starym Klasztorze. Zespół celowo wybrał niezwykle energetyczny i żywy zestaw utworów – założywszy, że nikt z przybyłych nie będzie miał chęci na nostalgiczne nuty. Jak bardzo słuszna okazała się ta decyzja, można się było przekonać, rozglądając się po sali – jedynie rozstawione (z powodów, o których miało nie być w tym artykule) rzędy krzeseł broniły uczestnikom ruszyć w tany. Aby uświadomić sobie panującą atmosferę, należy do tego dodać niezwykłą radość członków zespołu, po których widać było, jak bardzo cieszy ich granie, oraz nieukrywane wzruszenie z tego, że w końcu można było stanąć na scenie.

Dla tego wszystkiego warto było wybrać się do Starego Klasztoru. W tych ciekawych czasach, w czasach, w których jedyne, co wolno, to czekać, w czasach, w których każdą aktywność społeczną ocenia się poprzez pryzmat niezbędności do organicznego przetrwania, było to przypomnienie tego, co zatraciliśmy i na co czekamy. Przypomnienie siły sztuki i jej znaczenia w czasach erzaców, w których substytutem muzyki na żywo musi być nagranie.

No i tak właśnie nie udało się zrealizować celu postawionego na początku artykułu.

Aleksander Spyra