Festiwal Wrocławskich Artystów zakończony!

recenzja Konrada Matyszczuka

Dwa dni wystąpień dobiegły końca. Czas na podsumowanie technologii lokalnych operatorów przyrządów grających. Piątek zaczął się nie moimi klimatami, Maanalainen „walił na garach” najlepiej jak potrafił. Oczywiście jest różnica między muzyką słuchaną na żywo, a tą z internetu czy płyty, ale przeprogramowanie umysłu chuderlaka, jak ja, jest znacznie cięższe niż pracownika z BudMax-u.

The Jazz Statues powtórzyło występ z ostatniego Przeglądu Piosenki Aktorskiej, ale nie mam im tego wcale za złe. Niewiele prawdziwego jazz-u
słyszałem na żywo, ale sądzę że są konkurencyjni nie tylko na obszarze Polski, ale i Europy – jako statuetki grali już na ulicach miast Europy. Pomysłowości im nie brakuje, a to bardzo dobry znak.

L.u.c. + Adam Bałdych, na tą mieszankę czekałem już od  połowy wakacji. Oglądałem część ich połączenia w Kargowej na Kozzi festiwalu i
wychodziło to po prostu nieziemsko. L.u.c., korzystając z doświadczeń z  koncertów krążka „PyyKyCyKyTyPff”, mistrzowsko pomagał Adamowi, który grał na skrzypcach. Dodawał sample zrobionego w trakcie pokazu z własnego głosu,  zapętlał, dodawał kolejne, zapętlał, modyfikował, ulepszał i to wszystko „w locie”. Bogata burza dźwiękowa – do tego aż uderza po potylicy swoją świeżością. Jestem pełen podziwu dla możliwości obu artystów, bardzo bym chciał by ich współpraca trwała jak najdłużej.

Mikromusic również znakomicie. Wersja akustyczna jest według mnie znacznie lepsza niż elektroniczna, a głoś Natalii Grosiak wgniata z
wrażenia w fotel. Jeżeli uważacie, że na co dzień w radiu słuchacie wokalistów, wokalistki z dobrym głosem to proszę sprawdźcie na własnych uszach jak wysoka klatka schodowa dzieli oba te piętra. Coś przepięknego.

Marcelina – karabin podobnej firmy, co Natalia, zaprezentowała siebie tak jak się tego spodziewałem, dziewczynka – kwiatek. Śpiewała razem z zespołem June – współpracował on z m.in. Anną Marią Jopek. Posiada ona wielki talent, będę śledził jej dalsze losy z zaciekawieniem.
Przechodząc dalej mamy zespół trzyliterowy LOV. Szczerze – zakładałem z góry że nie będzie on dla mnie ciekawy. Standardowa czwórka – perkusja, dwie gitary, wykonawca z niekontrastowym do reszty keyboardem. Zdanie zmieniłem po usłyszeniu któregoś kawałka – naprawdę mi się spodobał, było to chyba „Looking down the Stairs”. Łączenie „standardu” z elektroniką wychodzi w ich wydaniu całkiem porządnie. Zmieniło to moje nastawienie. Przedstawili też dwa utwory, które dopiero pojawią się na nowej płycie, wyraźnie można było odczuć ich szybsze tempo. Osobiście preferuję ten kierunek rozwoju jako członek pokolenia informacyjnego.

Marcel ARP – spodziewałem się tutaj wielkiego szaleństwa muzycznego. Przyznać muszę – nie dostałem go. Na spotkaniu przedpremierowym Wrocławskich Artystów zapowiadane było nagromadzenie sprzętu, dźwięki „walki olbrzyma z gigantem” a dostałem występ z wokalem, który nie powinien mieć miejsca, polotem który był miejscami, ale było go za mało by uznać za coś nowego i szumnego. Marcel, więcej fanatyzmu!

Jednakże pragnę nadmienić, że jestem pełen podziwu dla wszystkich, którzy wystąpili na festiwalu. Jestem odporny na hity teraźniejszości, ale bardziej aktywnie postaram się zachęcić ziomków do słuchania muzyki mniejszego formatu. Wszyscy z występujących posiadali wielk�
pasję do muzyki, a ich zaparcie w tą stronę jest dla mnie nie do końca wytłumaczalne. Tworzenie jest piękne, ale Ci artyści dostają za to takie słabe
pieniądze, że nie da się powiedzieć by zarabiali. Podziw bierze ile w amatorskich warunkach można zdziałać, a nagrodą jest nieliczna publiczność. Mój niski ukłon.

 

Jeszcze raz zachęcam do poszerzania swoich horyzontów muzycznych! W Polsce posiadamy masę zdolnych artystów, którzy nie są promowani.
Takie festiwale są na to ogromnym dowodem.

Przybył, zobaczył, zwyciężył i opisał Konrad Matyszczuk.